Lokalnie dociekliwi – historie osób „patrzących władzy na ręce”

Jawnosc_Informacja_PublicznaPoznali się oni wszyscy w Pruszkowie pod Warszawą, na zjeździe Szkoły Inicjatyw Strażniczych. Choć osób było kilkadziesiąt i każda przyniosła własną historię, łączyło ich wspólne doświadczenie strachu i osamotnienia. Bo w małych miejscowościach niewielu jest odważnych, by patrzeć władzom na ręce. Jeśli ktoś bierze się za obywatelską kontrolę, zazwyczaj działa sam. O swoich doświadczeniach opowiadają lokalni strażnicy…

W Lubartowie rozbiło się jajko. O szybę na pierwszym piętrze u Anny Gryty. To było ostrzeżenie, żeby z siostrą nie mieszała się w nieswoje sprawy.

Podwarszawska gmina dociekliwą mieszkankę ostrzegła w inny sposób. Listonosz przyniósł ultimatum: albo przestanie kontrolować i krytykować urząd, albo zapłaci 200 tys. odszkodowania.

Za innym zaangażowanym mieszkańcem jeszcze innej gminy dzień w dzień cierpliwie przez wiele tygodni jeździł radiowóz. Żeby od czasu do czasu wylegitymować obywatela. Tak na wszelki wypadek.

Poznali się oni wszyscy w Pruszkowie pod Warszawą, na zjeździe Szkoły Inicjatyw Strażniczych. Choć osób było kilkadziesiąt i każda przyniosła własną historię, łączyło ich wspólne doświadczenie strachu i osamotnienia. Bo w małych miejscowościach niewielu jest odważnych, by patrzeć władzom na ręce. Jeśli ktoś bierze się za obywatelską kontrolę, zazwyczaj działa sam. Osobę taką nazywa się strażnikiem lub watchdogiem (od angielskiego watch dog – pies stróżujący). – Bardzo różni. Bardzo ambitni. Bardzo niezależni  – dodaje Katarzyna Batko-Tołuć z Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska (SOWP). – Muszą się spotykać, szkolić i wzajemnie wspierać.

Oko na pana, wójta i…

– To nie jest tak, że pewnego dnia budzisz się z szaloną potrzebą kontrolowania. Zwykle jest impuls – wyjaśnia Michał Stępniak z podlubelskich Fajsławic. W moim przypadku, plany budowy elektrowni wiatrowej. Na inwestycji zyskać mieli rolnicy wynajmujący grunt pod wiatraki, w tym wielu radnych gminy. Stracić – wszyscy pozostali. Stępniak przypadkiem odkrył, że on choćby, ze względu na strefę ochronną wokół konstrukcji, nie będzie już mógł na własnej ziemi wybudować domu. Zaczął działać. Skutecznie. Elektrownia nie powstała. Nawyk szperania w dokumentach pozostał.

Niedługo później – przeglądając na wszelki wypadek gminne papiery – natknął się na wykaz mieszkańców, którym wójt umorzył podatki. Zdziwiło go, że wśród nazwisk osób potrzebujących wsparcia – bezrobotnych, chorych i owdowiałych – znalazły się i te, należące do świetnie prosperujących przedsiębiorców oraz innych przedstawicieli z tzw. towarzystwa. Dokument umieścił w internecie. Chwilę później stał się wrogiem publicznym nr 1. – Po pierwsze, okazało się że o sprawie i tak wiedziało pół gminy; po drugie – wolało udawać, że nic nie wie. Po trzecie – mieszkańcy byli przekonani, że Stępniak – przerywając milczenie i łamiąc pewne tabu – załatwia jakieś prywatne porachunki, a to chwały nie przynosi.

– Poszedłem zbyt ostro. Ludzie dostrzegli w tym zarzewie konfliktu, a nie działanie na rzecz wspólnego dobra – podsumowuje Stępniak. – Nie zdobyłem ich przychylności.

Taki zimny prysznic – niechęć lub obojętność lokalnej społeczności – spotkał już niejednego watchdoga. Zresztą, to nie jedyne źródło frustracji. Bo choć strażnictwo w Polsce liczy już ponad ćwierć wieku, ciągle nie może stabilnie i na większą skalę wpisać się w krajobraz lokalnego życia publicznego. Dają o sobie znać problemy natury zewnętrznej – włodarze wielu gmin wciąż alergicznie reagują na myśl, że ktoś może ich kontrolować; miejscowe społeczności podważają dobre intencje strażników, a lokalni dziennikarze widzą w nich często konkurencję lub pieniaczy. Nie dorośleją też wystarczająco szybko – jako grupa – sami strażnicy. Bo choć każdy z osobna nabywa coraz większe kompetencje, to wymiana tej wiedzy przez całe lata szwankowała. Wiele watchdogowych „karier” zaczynało się i zaczyna od działania po omacku. Wciąż i wszędzie powtarzane były te same błędy.

– Od lat wspieramy lokalnych strażników, szkolimy ich, integrujemy. Jednak dopiero 2 mln złotych, jakie dostaliśmy z programu Obywatele dla Demokracji, pozwoliło z problemami tymi zmierzyć się bardziej systemowo – podkreśla Batko-Tołuć.

Realizowany we współpracy z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, stowarzyszeniem Homo Faber oraz fundacją Court Watch Polska, niemal trzyletni projekt „STRAŻNICTWO profesjonalnie i trwale w interesie publicznym” nie ograniczył się więc tylko do bogatej oferty szkoleniowej dla watchdogów – np. wspomnianej Szkoły Inicjatyw Strażniczych – ale objął również działania skierowane do otoczenia. Była na przykład w radio ogólnopolska kampania informacyjna nt. strażnictwa, były konkursy dla dziennikarzy piszących o tematyce watchdogowej, no i były realizowane wraz z Centrum Edukacji Obywatelskiej działania adresowane do setek nauczycieli.

W ramach projektu systemowego powstał też watchdogportal.pl – otwarte repozytorium wiedzy nt. obywatelskich działań kontrolnych. Znalazły się w nim m.in. materiały edukacyjne oraz multimedialne szkolenia dostosowane poziomem zarówno do osób dopiero zabierających się za strażnictwo, jak i doświadczonych. Unikatowa jest też formuła współtworzenia serwisu – po zarejestrowaniu i weryfikacji, treści zamieszczają w nim sami lokalni strażnicy: publikują opisy swoich działań, dzielą się dobrymi i złymi doświadczeniami, przedstawiają raporty z prowadzonych monitoringów.

Kłopot z nadbudową

– W ramach programu Obywatele dla Demokracji przeprowadziliśmy dwa monitoringi. Budżetów obywatelskich oraz polityki senioralnej w miastach – mówi Grzegorz Wójkowski z katowickiego stowarzyszenia Bona Fides.

Monitoring to realizowana przez organizację strażniczą, bądź indywidualnego watchdoga, próba wykonania rzetelnej odbitki jakiegoś fragmentu rzeczywistości, odniesienia do określonych standardów, analizy, a na koniec wyprowadzenia wniosków i rekomendacji.

Bona Fides przebadała, jak wprowadzane były oraz jak funkcjonują budżety partycypacyjne w 18 miejscowościach i gminach z 9 województw. Raport z monitoringu nie pozostawia złudzeń – konieczne są zmiany. Bo choć sama ideologiczna baza – oddania mieszkańcom prawa decydowania o części samorządowych pieniędzy – jest słuszna, to instytucjonalna nadbudowa oraz praktyka zgłaszania i wybierania projektów roją się od wypaczeń.

„Procedury (…) w dużym stopniu mają charakter rywalizacyjny (…) Różnorodne formy deliberacji, uzgadniania priorytetów i zadań na poziomie społeczności stosowane są sporadycznie. Jeśli do tego dochodzi, to (…) raczej w gronie klik i koterii niż wspólnot. (…). Osłabia to wpływ mieszkańców…” – czytamy w raporcie.

Zdaniem autorów, nadszedł też moment, żeby zadać sobie pytanie, kto tak naprawdę ma być beneficjentem budżetów obywatelskich i jaką mają pełnić one role w lokalnym życiu publicznym. Praktyka ostatnich lat wskazuje, że przynajmniej w znacznej części gmin środki te „zawłaszczane są” przez środowiska osób młodych, aktywnych i obeznanych z nowoczesną techniką (np. mediami społecznościowymi), a realizowane zadania stosunkowo rzadko odpowiadają na problemy dotykające większości lokalnej społeczności (np. związane z edukacją, ochroną zdrowia czy komunikacją). Dużo częściej zaspokajają potrzeby związane np. ze spędzaniem wolnego czasu przez grupy stanowiące stosunkowo niewielki odsetek mieszkańców.

Niepożądanym a powszechnym zjawiskiem jest też przeciąganie zbyt kusej budżetowej kołdry przez instytucje oraz organizacje zrzeszające wokół siebie duże społeczności, np. szkoły czy parafie. Z reguły wygrywają te, dysponujące większą liczbą głosów. Nie ma dialogu. Jest rywalizacja.

Niepokój budzi też lektura drugiego raportu, z monitoringu lokalnych polityk senioralnych. W wielu miastach ograniczają się do deklaracji lub działań symbolicznych. To również wymaga zmiany, tym bardziej że osoby w wieku poprodukcyjnym stanowią coraz większy odsetek wszystkich społeczności.

– Nasze raporty bywają krytyczne, ale nie chcemy, żeby ktoś wykorzystywał je jako przyczółek do ataku na władze. Opracowanie ma być punktem wyjścia do konstruktywnego współdziałania. Odmienne jego wykorzystanie, do wywoływania konfliktu, świadczyłoby o niezrozumieniu idei współrządzenia – przypomina Wójkowski. To m.in. dlatego monitoring polityki senioralnej, choć koordynowany przez Bona Fides, wykonany został niemal w całości przez samych seniorów zrekrutowanych w badanych miejscowościach. – To oni tam żyją na co dzień i to oni będą mogli współdziałać z władzami.

Siła w szczegółach, szczegółów siła

Często jest tak, że na pierwszy rzut oka monitoring odbywa się i… kończy. Nie ujawnia żadnej „afery”, ani w inny sposób nie elektryzuje lokalnej opinii publicznej. Jaki ma sens? – W przeciwieństwie do badań stricte naukowych, badanie watchdogowe, nie tylko opisuje zastaną rzeczywistość, ale również ją modyfikuje. Weźmy za przykład prowadzony przez Fundację Wolności monitoring funkcjonowania dziesięciu lubelskich rad dzielnic. Jednym z wykorzystanych w nim narzędzi było filmowanie posiedzeń rady. – Początkowo był ogromny sprzeciw. Radni wzywali straż miejską, by z sali usunęła naszego kamerzystę. Próbowali podejmować uchwały o utajnieniu posiedzeń – wspomina Krzysztof Jakubowski z Fundacji Wolności. Po roku filmowania – gdy monitoring już się skończył – obecność kamery dla większości radnych stała się oczywista, i teraz sami starają się o nią. Filmowanie posiedzeń zaczyna się praktykować nawet w tych radach dzielnic, które nie były objęte obywatelską kontrolą.

Monitoring wykazał również szereg mniejszych i większych problemów. Stwierdzono na przykład, że facebookowe strony rad wykorzystywane były do prowadzenia kampanii wyborczej przez radnych. Że cześć stron społecznościowych – np. na Facebooku – związana była, nie z radami, a poszczególnymi radnymi, a ci w sytuacji przegranej w wyborach i braku reelekcji kasowali odwiedzane przez mieszkańców profile. Że radom brakuje rocznych planów pracy, tablic informacyjnych, czy też możliwości publikowania dokumentów w miejskim Biuletynie Informacji Publicznej.

Lubelscy strażnicy podkreślają też dość niejasną rolę rad w ustroju miejskim. W tej chwili mają ograniczone kompetencje, zarówno jako ciała decyzyjne, jak i organy opiniujące projekty decyzji podejmowanych np. przez magistrat czy radę miejską. Autorzy raportu formułują rekomendacje.

Wykazane niedoskonałości – szczególnie analizowane pojedynczo – nie zainteresują raczej dziennikarzy, nie wzburzą opinii publicznej, nie staną się też przedmiotem dociekań prokuratury. Ale nie o to w tym chodzi. Zebranie ich w raporcie, przedstawienie władzom miejskim oraz lokalnej społeczności daje szansę na podjęcie działań naprawczych. W dodatku, z badań Fundacji Wolności wynika, że około połowy lublinian nie miało dotąd pojęcia o istnieniu rad dzielnicy. Zakończenie tego okresu niezamierzonej konspiracji też z pewnością sprzyjać będzie dobrym zmianom. – Zresztą, rady kosztują Lublin kilkaset tysięcy złotych rocznie i naprawdę warto, żeby pieniądze te przynosiły jeszcze większy pożytek miastu i jego mieszkańcom – podsumowuje Jakubowski.

Siostry z Lubartowa – Elżbieta Wąs i Anna Gryta – to osoby dobrze znane w swojej okolicy. Zablokowały budowę przetwórni odpadów – dzięki czemu zamiast u granic miasta, uciążliwy zakład stanął nieco dalej. Powstrzymały sprzedaż miejskiego placu – bo jak twierdzą, w Lubartowie taki jest tylko jeden i „rodowych sreber nie należy wyprzedawać”. A ostatnio – w 2015 roku – zmobilizowały miejscowy magistrat, by zaczął ujawniać wszystkie umowy, jakie zawiera i opłaca z samorządowej kasy. Od 2014 roku odpowiadają też za wspieraną z programu Obywatele dla Demokracji lokalną odsłonę serwisu Mamprawowiedziec.pl – niezależny portal poświęcony pracom magistratu i rady gminy (www.lubartow.mamprawowiedziec.pl).

Wiosną 2016 roku – właśnie za łączenie działań kontrolnych z informowaniem lokalnej społeczności, a także animowanie współpracy społeczników z władzami samorządowymi – zdobyły dla miasta statuetkę Masz Głos, Masz Wybór. Po jej odbiór do Warszawy pojechały same. Żaden przedstawiciel Rady Miasta bądź magistratu nie znalazł czasu by im towarzyszyć. Na lokalnych forach internetowych pojawiły się zaś insynuacje, że siostry całą swoją działalność prowadzą dla nie-wiadomo-jakich pieniędzy, że w gruncie rzeczy szkodzą. – Nie przejmuję się. Będę działać dalej. Może w końcu i w moje okna – tak jak siostry – jaja polecą. Kiedy jedno z rodzeństwa jest represjonowane, a drugie nie, to u tego drugiego rodzą się frustracje… – ironicznie podsumowuje Elżbieta Wąs. – Wie Pan o co chodzi?

Wiem.

tekst: Michał Henzler

Projekty zostały zrealizowane w ramach programu Obywatele dla Demokracji  realizowanego przez Fundację Batorego, finansowanego z Funduszy EOG.

Kontakt: http://www.ngofund.org.pl/dla-mediow/

Źródło: http://www.ngofund.org.pl/lokalnie-dociekliwi/

Jawnosc_Informacja_Publiczna


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.